Historia jednej fotografii :jak w stanie wojennym robiłem zdjęcia z ukrytej kamery w Sądzie Wojskowym.

 

Stan wojenny zakończył karnawał Solidarności – w którym to ponad rok wierzyliśmy, że Polska się zmieni. Zmieni na lepsze.

Dzięki 10 milionom członkom Solidarności, aktywnie walczącym o te zmiany i   sympatykom, w tym także w ostoi komunistycznej idei  – PZPR.

Ale przyszedł 13 grudnia 1981roku, gdy sowiecki generał w polskim mundurze wydał wojnę Narodowi. Rozpoczął się mrok stanu wojennego.

Ale nawet w tym mroku działo się tyle ekscytujących rzeczy, że dla fotografa było pracy co niemiara. Wystarczyła ta odrobina odwagi, żeby wziąć leżący na półce aparat i wyjść z nim na ulicę.

No, czasami wejść z nim do pomieszczeń zamkniętych.

Czasami nawet do ściśle strzeżonych. 

Któregoś letniego dnia roku 1982 przyszedł do mnie kolega fotoreporter z byłego Regionu Mazowsze  - Jurek Kozak i rzekł, że jest prośba od naszej koleżanki Małgosi Berezowskiej o zrobienie zdjęć jej chłopakowi Markowi.

- Mnie  się nie udało, więc może ty byś zrobił? –zaproponował.

- Oczywiście - rzekłem bezmyślnie – gdzie te zdjęcia mają być?

- W Sądzie Wojskowym na ulicy Nowowiejskiej w Warszawie.

Marek z grupą innych działaczy Solidarności był oskarżony o druk i rozpowszechnianie prasy Solidarności podziemnej.

 - A jak się tam dostanę? –zapytałem .

- Jako członek rodziny oskarżonego - wyjaśnił Jerzy.

Nie było oczywiście mowy o jawnym fotografowaniu. W określonym dniu przygotowałem maleńkiego, automatycznego Olympusa XA na film 35 mm,

który dostarczyła nam z Francji  CFDT  / Francuska  Konfederacja Związków Zawodowych /.

Takich aparatów przemycono do Polski 10 sztuk, ale już po pierwszej wpadce fotografującego, rzecznik rządu Jaruzelskiego Urban nazwał ten aparat szpiegowskim.

Jakoś zabrakło mi wyobraźni aby połączyć to orzeczenie Urbana z wnoszeniem tego aparatu na rozprawę do Sądu Wojskowego. 

W połączeniu z drakońskim prawem stanu wojennego dawało to pewne 10 lat odosobnienia i bynajmniej nie w ośrodku internowanych.

W określonym dniu rozprawy bez rewizji znalazłem się w niewielkiej sali

sądowej, gdzie oprócz oskarżonych, obrońców, prokuratora i Sądu Wojskowego nie było więcej jak 10 osób – członków rodzin oskarżonych.

W sumie dwa cienkie rzędy. Siadłem w drugim oczywiście, ale i tak nie było mowy o podnoszeniu aparatu do oka.

Musiałem fotografować jak to się mówi „z biodra”. Na dodatek wydawało się mi się, że cicha dotąd migawka w zamkniętym pomieszczeniu robiła niezły hałas. Poprosiłem więc siedzących przede mną o częste kasłanie. 

I tak dotrwałem jakoś do końca rozprawy. O dziwo nikt spoza zainteresowanych nie zauważył mojej pasji fotograficznej.

A dzięki niej mam zarejestrowany kawałek dramatycznej historii Polski.

I dzielnych ludzi; tych na ławie oskarżonych i wspaniałych ich obrońców: mecenasów Bednarkiewicza  i Szczukę .

 

             foto & tekst : Jerzy Kośnik