Historia jednej fotografii  - Brązowe kalesony Eltona Johna

Podczas mojej pracy reportera, zdarza się też tak, iż wydarzeniem jest fakt niezrobienia jakiegoś zdjęcia…

Rok 1984 był trzecim mrocznym czasem stanu wojennego i panowania wszechwładnego Jaruzelskiego, który był już wszystkim, kim mógł zostać w PRL, i uczynił wszystko co się dało, żeby spacyfikować  Naród, a mimo to duch oporu w społeczeństwie nie zanikł.

Miałem więc sporo pracy; moja francuska agencja GAMMA dbała o dostarczenie mi wyprzedzających wiadomości  o imprezach, o których reżimowa prasa nie informowała.

W ten sposób dowiedziałem się, że przed swoim koncertem w Gdańsku Elton John spotka się z Lechem Wałęsą w jego prywatnym mieszkaniu następnego dnia o 13.00. Rano  zapakowałem sprzęt, sprawdziłem rozkład lotów i już na lotnisku próbowałem kupić bilet na pierwszy poranny lot. Niestety, biletów nie było.

Następny lot był w południe; zostałem wpisany na listę oczekujących. Kiedy zbliżała się pora odlotu, poinformowano  mnie, że jest już komplet pasażerów.

Nie ma sytuacji beż wyjścia. Trzeba było w tym przypadku zapłacić za miejsce żądaną kwotę. Za sto dolarów otrzymałem  dodatkowe miejsce w przejściu tuż przy toalecie. Niestety, nie dotarłem na czas do mieszkania  Wałęsy.

Koledzy fotoreporterzy opowiedzieli mi, jak na głowie Lecha wylądował słynny kapelusz Eltona. Żałość moja nie miała granic. Takie właśnie fotografie  uwielbiali szefowie agencji i ich mocodawcy z prasy ilustrowanej.

Pozostawał koncert, na którym miał być także Wałęsa. Tym razem kupienie biletu było dziecinnie łatwe, dzięki „instytucji” tzw. koników, czyli ludzi wprowadzających  elementy  gospodarki rynkowej w socjalizmie.

Organizatorzy koncertu pozwolili na fotografowanie tylko trzech pierwszych piosenek Eltona, gdy jednocześnie grał on na fortepianie. Temat na jedną dokumentalną fotografię. Lech siedział w pierwszym rzędzie, a i tak  zbyt daleko jak na wspólne zdjęcie. Po trzech piosenkach i te marne możliwości się skończyły.

Musiałem użyć fortelu. Zawsze brałem dwa korpusy aparatów: chroniło mnie to podczas ewentualnej awarii jednego z nich, a także pozwalało dysponować szybko drugim korpusem z innym obiektywem. Tym razem jednego  z korpusów użyłem, żeby udokumentować kontrolerom, że aparat nie zawiera filmu;  podmieniłem aparaty i drugim robiłem zdjęcia.

W tym czasie Wałęsa i inni z pierwszych rzędów przesunęli się pod estradę. Obiektywem szerokokątnym objąłem i wykonawcę koncertu, i przywódcę nieuznawanej przez reżim „Solidarności”. Trzeba było tylko wyczekać na moment, w którym obrotowy reflektor oświetlił Wałęsę.

A i Elton John uspokojony, iż nikt go nie fotografuje, zaczął wyczyniać „cuda przy fortepianie”, łącznie z wchodzeniem na niego podczas śpiewania Crocodile Rock.

Kiedy koncert dobiegł końca, nie mogąc darować sobie straconego zdjęcia w domu Wałęsy, poprosiłem  go, aby jeszcze raz spotkał się z Eltonem i uścisnął mu dłoń.

I w ten sposób zaczęliśmy przedzierać się przez kordon osobistych ochroniarzy piosenkarza, dla których osoba Lecha nie budziła żadnego sprzeciwu, a ja  tylko powtarzałem: I  am with Walesa!!!, przy najmniejszej próbie pozbycia się mnie. I tak aż do miejsca, w którym po otwarciu  drzwi przez ostatniego ochroniarza przeżyłem szok: zobaczyłem faceta zakładającego b r ą z o w e  k a l e s on y, który wcale nie przypominał Eltona ze sceny.

Moment refleksji…  i postanowiłem nie nacisnąć spustu migawki. Tak samo  był zaskoczony przywódca „Solidarności” - podał mu dłoń, pogratulował w kilku słowach , a do mnie szepnął: Spadamy!

Nie oczekiwałem takiej sytuacji, nienawidzę podglądania gwiazd i nie jestem paparazzi, ale po opuszczeniu budynku uświadomiłem sobie komizm sytuacji.

Śmiałem się do siebie głównie z powodu tych brązowych kaleson.

Socjalistyczne fabryki tekstylne nie oferowały nam takich luksusów.

Dostać białe bawełniane było niezwykłym szczęściem i  całkowicie zaspokajały one oczekiwania Polaków w tej materii.

 Nikt nie marzył o kolorowych odmianach tej części garderoby.

Zdjęcie Wałęsy słuchającego w tłumie Eltona Johna okazało się niezłe i usatysfakcjonowało mnie w zupełności. Ale  moich szefów z Gammy nie!

 

                                             Tekst &copyright :Jerzy Kośnik